wtorek, 25 marca 2025

25 marca - 120 rocznica urodzin Karola Olgierda Borchardta

"Po raz pierwszy święto Trzeciego Maja spotykam na żaglowcu. Bardzo jest przyjemnie leżeć całą godzinę dłużej i rozmyślać w hamaku, zamiast zrywać się i gonić do roboy. Myślami wracamy wszyscy dominionych obchodów tej uroczystości, które miały miejsce, gdy byliśmy jeszcze w szkołach.
Data ogłoszenia Konstytucji - trzeci maja, trzy stany w niej wymienione, podział na na trzy władze: prawodawczą, wykonawczą i sądową - wszystko to naprowadza myśl na liczbę TRZY. Tę liczbę- symbol czczono w Indiach, Egipcie i Rzymie. Stąd przecież rzymskie OMNE TRINUM PERFECTUM - wszystko, co potrójne, najlepsze.(...)

Wszystkie zapamiętane przez nas obchody trzeciomajowe rozpoczynały się od przemówień, wygłaszanych niekiedy przez ludzi, którzy byli wychowani i wykształceni w obcych szkołach, w trzech rozmaitych zaborach. Niektóre z nich przeszły jako tematy do wesołych opowiadań i anegdot. Cytowany był przykład taki fragment przemówienia: "Otczizna nasza została podzielona na trzy czensti. Jedną wzięli Germańcy, drugą - Awstryjcy, a trzecią - my!" Fragment innego brzmiał: "Powstała otczizna nasza, Polska, która podzielona była na trzy nierówne połowy, a tereny jej zachwycone wojną". (...)

Nasz kapitan oraz starszy oficer "Lwowa" otrzymali podobne wykształcenie. (...) Przemówienie trzeciomajowe wygłosi chyba kapitan? Co powie ten człowiek, wychowany w obcej szkole, dla którego - w pewnym sensie - wszystko, co się tu dzieje, musi być dość jeszcze dalekie i obce? On miał za sobą długoletnią służbę w dużej flocie o wiekowej tradycji. My wszyscy uzyskaliśmy niedawno matury w polskiej szkole. Na morze, oprócz chęci przygód, przygnała nas również chęć odrobienie wiekowej krótkowzroczności narodu, któremu wystarczało "posiadanie tyle morza, iżby koń mógł się skąpać, a nie utonąć". Dla ogółu społeczeństwa byliśmy w dalszym ciągu wyłącznie poszukiwaczami przygód, w najlepszym wypadku - bezinteresownymi romantykami, którzy jeśli chcą tych podróży po morzach, to niech sobie sami na nie zapracują. Pogląd ten reprezentowali wtedy prawie wszyscy w Polsce, z wyjątkiem paru osób, których dziełem było stworzenie Szkoły Morskiej. (...)

- Czołem, uczniowie! - wita nas kapitan, stojąc przed nami na baczność i salutując.
- Czołem, panie kapitanie! - skandujemy.
Kapitan przechodzi teraz na prawą burtę i wita się z załogą stałą statku. Po chwili znów wraca na lewą burtę. Że zacznie przemówienie od słowa "znaczy"- nikt nie ma wątpliwości, że tych "znaczy" będzie więcej niż innych słów - też wiadomo. Ale co powie? (...)
Przyglądamy się kapitanowi z wielką uwagą. Widać, że jest niezadowolony z roli, jaka mu dzisiaj przypadła w udziale. Kapitan czerwienieje. Jego wydatna szczęka wysuwa się w ten sposób, jak gdyby miał nam udzielić surrowej nagany za wielkie przewinienia. Szczęka coraz groźniej przesuwa się do przodu. Nagana będzie silna i płomienna.
Kapitan zaciska zęby i mówi:
 - Znaczy, rozumiecie! Znaczy, praojcowie nasi konstytucję ułożyli! Znaczy, dzisiaj obchodzimy takie święto narodowe. Rozumiecie?... Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie podwójne święto. Papież, znaczy Ojciec Święty, Matkę Boską krolową Korony Polskiej zrobił! Rozumiecie?... Znaczy, dzisiaj jest jeszcze takie trzecie małe święto! Znaczy, wyście dołożyli swojej małej inteligencji i statek przygotowaliście do podróży... Znaczy, dzisiaj jest takie POTRÓJNE święto: Znaczy, praojcowie - konstytucję, papież Matkę Boską, a wy - statek! Znaczy, Rzeczpospolita Polska niech żyję!
 - Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje!"
_________
Fragment opowiadania Omne trinum perfectum ze Znaczy kapitan, Karol Olgierd Borchardt; Wydawnictwo Morskie 



  
 

sobota, 22 marca 2025

"Eseje dla Kassandry" Jerzy Stempowski

Eseje dla Kassandry Jerzego Stempowskiego (wznowione w roku 2020 w serii Biblioteka Więzi) to wybór szkiców powstałych od późnych lat dwudziestych do początku lat sześćdziesiątych. Zostały one wydane pierwotnie przez Kulturę Paryską w 1961 roku. Większość utworów poświęcona jest literaturze z kilkoma wyjątkami, z których najciekawszymi wydają się dwa wspomnienia dotyczące dawnej Warszawy. Pierwszy Dzieci Warszawy w początkach XX stulecia opowiada o latach szkolnych autora w zaborze rosyjskim zahaczając o temat rusyfikacji dzieci i młodzieży. Drugi Wronia i Sienna daje barwny obraz kryzysu końca lat dwudziestych w robotniczych dzielnicach stolicy. Co uderza przy czytaniu wszystkich esejów to, oprócz przywołania świata już nieistniejącego, przede wszystkim ogromna erudycja autora, a także klarowność wywodu - jeśli tekst zawiera tezę, uzasadnienie jej jest wnikliwe, dokładne i wszechstronne. Nie bez przyczyny też część esejów nosi podtytuł Notatnik niespiesznego przechodnia - jest w nich uważne, zdystansowane przyglądanie się rzeczywistości. Nie są to również utwory pozbawione dyskretnego poczucia humoru i jeszcze bardziej dyskretnych wskazań etycznych. Całość jest znakomita, ale kilka szkiców zrobiło na mnie szczególnie duże wrażenie. Są to:  tytułowy Esej dla Kassandry i trzy poświęcone wyłącznie literaturze: Pan Jowialski i jego spadkobiercy, Polacy w powieściach Dostojewskiego i Graniczne punkty sztuki u naturalistów.


Esej dla Kassandry to pierwszy z utworów odwołujących się w tak dużym stopniu do literatury starożytnej. Drugim jest szkic z 1957 roku, zatytułowany Czytając Tukidynesa, w którym Stempowski pokazuje na przykładzie wojny peloponeskiej bezwględną logikę konfliktu między dwiema potęgami i ich państwami satelickimi oraz wpisaną w nią powszechność zdrady i konieczność masowych zbrodni. Można to odczytać, jako bardzo zakamuflowany komentarz do wydarzeń mu współczesnych, czyli zimnej wojny. Wracając do tytułowego dla zbioru eseju, to zaczyna on się od omówienia dialogów między chórem a Kassandrą w Agamemnonie Ajschylosa. W tej sztuce chór reprezentuje opinie większości obywateli i tak zwany zdrowy rozsądek. Kassandra zaś przepowiada przyszłe wypadki (zabójstwo króla Agamemnona) powołujac się na okoliczności powszechnie znane i pokazując tylko ich skutki. Chór nie zaprzecza jej rozumowaniu, ale odnosi się do niego niechętnie, a potem wręcz nie przyjmuje do wiadomości nawet zaistniałych wydarzeń. Ten początek stanowi dla Stempowskiego punkt wyjścia dla przybliżenia sylwetek kilku znanych mu osób, które z wielką trafnością przewidziały we wczesnych latach trzydziestych niektóre wydarzenia II wojny światowej. Z nich najciekawszą wydaje się postać wybitnego historyka, założyciela lwowskiej szkoły historycznej Szymona Askenazego. Są to portrety ludzi znajdujących się na uboczu, dla których zdolność do przewidywania, czy też precyzyjniej mówiąc, wyciągania wniosków z dziejących się zdarzeń stała się ciężarem. Ciąży im bezużyteczność ich wiedzy, która wydaje się nikomu niepotrzebna. Dramat Kassandry, przedstawiający bezsilność wszystkich proroków, jak twierdzi Stempowski, jest zjawiskiem stałym, ciągle się powtarzającym na przestrzeni dziejów.

Pan Jowialski i jego spadkobiercy to studium o śmiechu, a właściwie o pewnym rodzaju śmiechu i jego konsekwencjach na przykładzie sztuki Fredry. Esej zaczyna się od odparcia zarzutu o nadinterpretację - przeczytać trochę więcej niż napisał autor jest stałą funkcją czytelnika utrzymującą złudzenie wiecznie nowego bogactwa starej litertury. Tematem Pana Jowialskiego są wybryki i dziwactwa tytułowego starego szlachcica, który obraca w żarty wszystkie dziejące się wokół niego sprawy, sypiąc bez przerwy anegdotkami i przysłowiami. Śmiech jest jego sposobem życia, który narzuca własnej rodzinie. Jak pisze Stempowski, motywem działania głównej postaci sztuki zdaje się być twierdzenie: świat jest śmieszny i stworzony dla naszej zabawy. Istnieje jednak ciemna strona śmiechu pana Jowialskiego, zaczynając od okoliczności, w których utwór został napisany i szczegółów biograficznych dotyczących Aleksandra Fredry. Komedia powstała w ostatnich miesiącach albo zaraz po upadku Powstania Listopadowego. Z rozmiarów klęski Fredro musiał sobie doskonale zdawać sprawę, jako były żołnierz. Nawiasem mówiąc, funkcje, które pełnił kiedyś w wojsku napoleońskim rzucają też ponure światło na fraszkę o kacie z aktu drugiego sztuki. Następnie esej Stempowskiego sięga w jeszcze mroczniesze rejony, by stopniowo, po drodze przywołując, między innymi, Szespira i Swetoniusza, przekształcić się w wyrafinowaną, niemalże filozoficzną rozprawę o relacji człowiek - świat. Opowiada ona, bardzo upraszczając, o tym, że śmiech z jednej strony jest wyrazem bezsilności wobec nieprzeniknionej i pozbawionej sensu rzeczywistości, z drugiej strony jako pewien gest zasadniczy wobec świata pociąga za sobą konieczność inscenizowania komizmu, co niesie konsekwencje, na przykład w postaci pogardy czy okrucieństwa. 

Polacy w powieściach Dostojewskiego. Polacy nie występują w żadnej powieści rosyjskiego pisarza na pierwszym planie, ale we wszystkich przedstawieni są jako postacie negatywne i żałosne. Stempowski w tym eseju poszukuje odpowiedzi na pytanie, dlaczego ich obraz jest tak stronniczy. Zaczyna od dokładnego przyjrzenia się najbardziej oczywistym uzasadnieniom, sięgającym także po osobiste doświadczenia Dostojewskiego (spotkał on Polaków w czasie swojego pobytu na katordze), by podsumować je w ten sposób: Ani zatem względy artystyczne, jakimi mógł powodować się Dostojewski, ani względy wynikłe z jego opinii politycznych i doświadczeń osobistych, ani każdy wzięty oddzielnie, ani wszystkie razem nie objaśniają całkowicie i konsekwentnie, chociażby tylko hipotetycznie, dlaczego autor "Biesów" w swych powieściach przedstawiał Polaków w sposób tak szczególnie jednostronny, okrutny i być moze nawet nienawistny. Brak odpowiedzi każe Stempowskiemu przyjrzeć się bliżej twórczości wielkiego pisarza. Sięga więc on po dziewiętnastowieczną krytykę rosyjską, która twierdziła, że nie można na podstawie powieści Dostojewskiego odtworzyć żadnego wiarygodnego obrazu życia i społeczeństwa rosyjskiego, że element konstrukcyjny przeważa w nich nad obserwacją rzeczywistości, oczywiście dalej mieszcząc się w ramach realizmu i dotyczy to także sposobu w jaki budowane są postacie. Przewaga konstrukcyjnych elementów służy przekazowi idei moralnych, żywo obchodzących Dostojewskiego. Treść tych idei nie jest łatwa do sformułowania, jak pisze Stempowski, ale na pewno w ich centrum znajduje się: wielka sprawa upokorzonych i podeptanych, upośledzonych i koślawych, odtrąconych od uczty życia, pędzących nędzny i niegodziwy żywot w pomroce Podziemia. Podążając tym tropem, Stempowski analizuje szczególnie uważnie epilog Zbrodni i kary, bo tu zdaje się przekonania moralno-filozoficzne Dostojewskiego są najwyrażniej ukazane. I dopiero na tle jego idei moralnych, czerpiących z chrześcijaństwa, ale też od niego się różniących, jak udowadnia Stempowski, można szukać objaśnień, dlaczego Polacy pokazani są tak, a nie inaczej w jego powieściach.

Graniczne punkty sztuki u naturalistów to pierwszy z dwoch szkiców poswięconych prądom literackim. Drugim jest Chimera jako zwierzę pociągowe, opowiadający o futuryzmie i jego bardzo zaskakujących aspektach użytkowych. Bliższe przyjrzenie się francuskiemu naturalizmowi pokazuje pewne paradoksy kryjące się w twórczości pisarzy tego nurtu. Według powszechnie znanych założeń powieści naturalistyczne charakteryzowały się dokumentalizmem - starały się być fotograficznym opisem rzeczywistości, skupiały się na problematyce społecznej, często bohaterami byli ludzie pochodzący z niższych warstw społecznych czy marginesu i ich codzienna egzystencja. Stempowski pokazuje drugą, a może lepiej powiedzieć głębszą, stronę naturalizmu. Wskazuje, po pierwsze, na bliski związek tej literatury ze sztukami plastycznymi. Wpływ sztuk plastycznych nie ograniczał się do podnoszenia znaczenia dokumentacji i obserwacji, czy opisów natury wzorowanych na malarstwie. Naturaliści przenieśli z malarstwa do literatury rzecz, być może, znacznie ważniejszą, a mianowicie pojęcie o autonomicznej wartości artystycznej dzieła. Stawiana ona była, wbrew pozorom, wyżej niż zaangażowanie społeczne. Najlepiej odzwierciedla to ostra krytyka jednej z powieści Zoli przez przedstawiciela poprzedniej epoki, romantyzmu, Victora Hugo, którą Stempowski przytacza. Po drugie, inaczej niż poprzednicy i następcy rozumieli doniosłość sztuki i jej miejsce w hierarchii rzeczy. I stawiali ją bardzo wysoko, jak pokazuje przykład Flauberta. Stempowski pisze, że już pierwsza odnaleziona wersja Pani Bovary spełniała założenia szkoły naturalistycznej, a przecież do druku poszła wersja trzecia, drobiazgowo i perfekcyjnie dopracowana, bo zagadnienia stylu były dla Flauberta ogromnie ważne. Mamy tu do czynienia z tym, co Edmond de Goncourt trochę żartobliwie nazywa religią literacką i co Flaubert bardziej poważnie nazywa religią piękna (...). Podobne tony wybrzmiewają w liscie przytoczonym w innym eseju (Kłopoty recenzenta muzycznego ) u Maupassanta, także przestawiciela naturalizmu, który zwykł twierdzić, że pisze wyłącznie dla pieniędzy. Znajduje się tam nastepujący fragment: Doznaję czasami krótkich, dziwnych i gwałtownych objawień piękna, piękna nieznanego, nieuchwytnego, zaledwie zdradzającego się w pewnych słowach, widokach, zabarwieniech świata, pewnych sekundach... Nie potrafię go ani dać poznać innym ani wyrazić, ani opisać. Zachowuje je dla siebie. Nie mam innej racji bytu, innej przyczyny dalszego trwania.

czwartek, 6 marca 2025

"Zamach" Harry Mulisch


Nienawiść to ciemność, to, co niedobre. Choć przecież musimy nienawidzić faszystów i to akurat jest dobre. Jak to właściwie możliwe? Ależ tak, to dlatego, że nienawidzimy ich w imię światłości, podczas gdy oni nienawidzą tylko w imię ciemności. My nienawidzimy nienawiści, dlatego nasza nienawiści jest lepsza niż ich. Ale dlatego nam bywa trudniej niż im. Dla nich wszystko jest bardzo proste, a dla nas skomplikowane. Po to, żeby ich móc zwalczać, powinniśmy się trochę do nich upodobnić, trochę przestać być sobą, podczas gdy oni nie mają z tym żadnych trudności; potrafią nas niszczyć bez najmniejszych skrupułów. My musimy najpierw trochę zniszczyć samych siebie po to, żeby niszczyć ich. Oni nie, oni mogą zwyczajnie pozostawać takimi, jakimi są, dlatego są tacy silni. Ponieważ jednak nie ma w nich żadnej światłości, to w końcu przegrają. Tylko że my musimy przy tym uważać, żeby się za bardzo do nich nie upodobnić i żebyśmy się sami zza bardzo nie zniszczyli, bo wtedy ostatecznie oni zwyciężą...

Zamach dotyka tematu wojny, jej długotrwałych skutków, dylematów moralnych związanych z walką z okupantem. Książka rozpisana na pięć epizodów, rozgrywających się na przestrzeni trzydziestu sześciu lat. Pierwszy, będący w centrum powieści, rozpoczyna się pewnego mroźnego wieczoru w styczniu 1945 roku w okupowanej Holandii w czasie głodowej zimy (Hongerwinter). Na przedmieściach Harlemu, w jednej z czterech stojących tam willi, dwunastoletni Anton Steenwijk spędza czas z rodziną, gdy nagle obok rozlegają się strzały. Zastrzelony zostaje miejscowy kolaborant. Dalej sprawy z odrobiną farsy o tragicznych skutkach potoczą się błyskawicznie i bardzo źle. 

Powieść Mulischa jest świetnie napisana: wciągająca konstrukcja wywołuje żywe emocje. Wszystko w niej wydaje się takie naturalne, mimo że czasami pewne rzeczy, na przykład dylematy moralne wyrażone są wprost, ale zawsze jest to znakomicie wkomponowane w fabułę i ta bezpośredniość bardzo tu pasuje. Początek książki jest ogromnie przejmujący, nie tylko z powodu tragizmu wypadków, ale także dlatego, że pokazany jest z perspektywy chłopca, który nie do końca zdaje sobie sprawę z ich następstw. Potem napięcie trochę opada, życie toczy się dalej, ale przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Wraca do Antona dwojako. Po pierwsze, w postaci objawów stresu pourazowego, opisanych z wielką psychologiczną wiarygodnością, po drugie w formie mniej lub bardziej przypadkowych spotkań z ludźmi powiązanymi z zamachem. Są to świadkowie, rodzina ofiary, zamachowcy. Za każdym razem rozmowa oświetla wydarzenia pamiętnego wieczoru z innego punktu widzenia, pozwalając zobaczyć całą ich złożoność - przyjrzeć się różnym aspektom sprawy, jej dalekosiężnym konsekwencjom. Czasami są to skomplikowane motywy działania wtedy, kiedy indziej pytania zadawane po latach, czy należało walczyć wiedząc, że akcje odwetowe dotkną ludność cywilną. 

Zamach doskonale pokazuje, że doświadczenia wojny nie da się zapomnieć, nie da się z niego do końca wyzdrowieć, jest ciemnością, która zostaje w człowieku na zawsze.


niedziela, 2 lutego 2025

"Pieśń prorocza" Paul Lynch

Pieśń prorocza Paula Lyncha jest powieścią na pograniczu dystopii, dzieje się bowiem w niedalekiej przyszłości w Irlandii, gdzie władzę przejmuje autorytarna partia wprowadzając dyktaturę. Pewnego listopadowego wieczoru do domu Eilisch puka tajna policja szukając jej męża. Jest on jednym z organizatorów protestu nauczycieli. Zaraz po tym, jak marsz się odbywa, mąż Eilish znika bez śladu, a ona zostaje sama z dziećmi i ojcem chorym na demencję. W państwie pozbawiającym ludzi ich podstawowych praw, w którym szybko rosną represje, Eilish usiłuje ocalić swoją rodzinę.


Książka wzbudziła we mnie mieszane uczucia. Nie podobał mi się sposób kreacji świata, a zwłaszcza podniosły język, w jakim utwór został napisany. Przejdźmy jednak najpierw do zalet. Powieść jest przejmująca, gdy skupia się na codziennym życiu, a przede wszystkim na relacjach rodzinnych. Widzimy, jak Eilish podejmuje próby trzymania rodziny razem, chronienia dzieci w rozpadającym się świecie. Poruszające jest przedstawienie reakcji bohaterki na kolejne straty poczynając od momentu, kiedy uświadamia sobie, że nie ma już powrotu do dawnego, stabilnego życia. Pokazane są lęki dzieci, wybuchy frustracji, gdy nie rozumieją, co się dzieje. Świetnie przedstawione jest uczucie dojmującej bezradności, gdy los najstarszego syna wymyka się matce z rąk i nie jest w stanie zapewnić mu dłużej bezpieczeństwa. Bardzo ciekawie jest też poprowadzona relacja Eilish z ojcem, który z jednej strony widzi sytuację polityczną bardzo jasno, z drugiej, za chwilę, staje się kompletnie zagubiony w otaczającej go rzeczywistości. Można to odczytać jako analogię do życia w opresyjnym systemie, gdzie momentami widzi się wyraźnie, co się dzieje, by za moment poczuć się kompletnie zagubionym lub bezsilnie czepiać się złudzeń, że władza na pewno nie posunie się do dalszych represji.

Paul Lynch zaczyna swoją książkę mottem - cytatem z Koheleta - więc nic zgoła nie ma nowego pod słońcem. Ma rację: historia się powtarza, a życie w jednym reżimie podobne jest do życia w innym. To, że opowiada o rzeczach, które już tyle razy się wydarzyły w przeszłości, dzieją się teraz i zostały wielokrotnie opisane nie jest koniecznie minusem powieści. Stawianie zarzutu wtórności, więc chyba nie ma sensu, zwłaszcza, że ta książka jest tak żywo odbierana przez czytelników. Większą wadą wydaje się brak odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że kraj stał się dyktaturą. Autor nie udziela wyjaśnień, co z jednej strony jest zrozumiałe, bo bardziej interesuje go pokazanie konsekwencji życia w państwie autorytarnym, ale cierpi na tym kreacja świata przedstawionego, który wydaje się nieprzemyślany i niespójny. Brak nakreślenia realiów polityczno-społecznych, to że reżim pojawia nagle - wiemy tylko, że partia (zasugerowane jest, że nacjonalistyczna) doszła do władzy dwa lata wcześniej - powoduje, że świat w powieści sprawia trochę wrażenie dekoracji. Jest straszny, ale płaski. Ma to jeszcze dodatkowy skutek, ponieważ  wszystko pokazywane jest z punktu widzenia Eilish, odbiera jej reakcjom psychologiczną wiarygodność zwłaszcza w pierwszej połowie książki. Do naturalnego, takiego ludzkiego zagubienia, wynikającego z niewidzenia sytuacji klarownie, bo jest się w środku dramatycznych wydarzeń, wkrada się jakiś fałsz. Jej reakcje wydają się zbyt słabe lub zbyt mocne, bo sytuacja pozbawiona jest przemyślanego, głębszego kontekstu. 

Zgrzyta też język powieści, zbyt patetyczny, nawet jesli zamiarem autora było nawiązanie do podniosłego stylu, w jakim zwykle wygłaszano proroctwa. Narracja zapisana jednym ciągiem, bez wyróżnienia dialogów, co jest zabiegiem mającym podkreślić to, że dyktaturę widzimy subiektywnie, przez pryzmat pojedynczego człowieka. I na pewnym poziomie to dobrze działa, tworząc klaustrofobiczną atmosferę, podkreślającą osaczenie i bezsilność jednostki. Jednak metafory i porównania stosowane przez pisarza, dość często odwołujące się do natury, skutecznie wybijają z rytmu czytania, bo są pretensjonalne. Oto kilka przykładów, choć zdaję sobie sprawę, że osobno mogą brzmieć gorzej niż w tekście:

Jakże bezgłośnie mrok spowija drzewa wiśni. Zbiera ostatnie liście, a one wcale mu się nie opierają, tylko przyjmują ciemność szeptem. (str. 9)

Jej usta otwierają się, ale nie wydobywa się z nich żaden dzwięk, została wypchnięta z własnego ciała i  przeistoczyła się w pojedynczą  czarną myśl, która nasila się, rozrasta i ciemnieje, aż pochłonie całą materię. (str. 44)

Rano, gdy się obudziła, drzewa wiśniowe mokły w deszczu ze śniegiem, ale teraz zawiązały bezmyślny spisek i przytakują ciemności. (str. 45)

Uśpione drzewa powoli nabrzmiewają. Wkrótce znów otworzą pąki na wiosenne światło, Eilish myśli o tym, rozmyśla o sile drzewa, o tym, jak przetrwało ciemny czas, o tym, co widzi drzewo, gdy otwiera oczy. (str. 85)

Eilish nie zapamiętała jego twarzy, dołaczyła już do pozostałych, zwyczajnych i smutnych, które odwróciły oczy, ta twarz została już opowiedziana, wszystkie twarze zostały opowiedziane, ta twarz mówi o całym wszechświecie roztrzaskanym w pył i tworzonym wciąż na nowo w obłakańczym dziele tworzenia (str. 170)