niedziela, 30 czerwca 2024

"Czas starego boga" Sebastian Barry



Ludzie przeżywali największe potworności, a później nie byli w stanie o nich mówić. Prawdziwe historie tego świata kryły się pod warstwą milczenia. Milczeniem była zaprawa i milczeniem były cegły tworzące ściany, których często nie mogło przebić nic. 
 
Czas starego boga zaczyna się niepozornie, niemal pogodnie. Oto Irlandia lat dziewięćdziesiątych, niewielka nadmorska miejscowość niedaleko Dublina. Tam Tom Kettle, emerytowany policjant, wynajmuje mieszkanie w przybudówce wiktoriańskiego zamku. Jego ulubionym zajęciem od dziewięciu miesięcy, odkąd się tu przeprowadził, jest przesiadywanie w spłowiałym wiklinowym fotelu, patrzenie na morze i pobliską wysepkę z kormoranami. Cały sens emerytury, cały sens istnienia sprowadza się dla niego do: trwać w miejscu, szczęśliwie i bezużytecznie. Pewnego popołudnia jednak zjawiają się u niego dwaj młodsi koledzy z wydziału, aby zapytać o umorzone śledztwo, które Tom prowadził około dwudziestu lat wcześniej.
 
Powieść Barry'ego opowiada o rozliczeniu się z przeszłością, co brzmi banalnie, ale książka jest wybitna zarówno pod względem wagi poruszanych tematów, jak i konstrukcji czy języka. Wydaje się też, że lepiej nie wiedzieć prawie nic o jej treści, gdyż ta stopniowo odsłania się czytelnikowi. Z każdą stroną powieść nabiera intensywności i coraz większego ciężaru emocjonalnego. Wstrząsająca przeszłość Toma wynurza się powoli, rodzi się na nowo, tak jakby te dziewięć miesięcy emerytury były dziewięcioma miesiącami ciąży. 
 
Język Czasu starego boga jest niezwykły: metaforyczny i piękny. Zdania są proste a jednocześnie wielowymiarowe, sugestywne, często ukrywają drugie dno czy sens symboliczny lub nawiązanie do Biblii. Tekst jest nasycony obrazami, odzwierciadlającymi stan psychiczny bohatera, w których przeważnie główną rolę grają światło, ciemność i morze. Przykładowo:
 
Po zachodzie słońca, (...) rozpełzał się dziwny mrok, przyszła ciemna armia z zachodu i zaczęła zamalowywać szeroki krajobraz pędzlami ociekającymi niekończącą się czarną farbą, już nie ma, do widzenia, farba pożerała brzeg zatoki, potem wąski pas plaży, zarośla miedzy piaskiem a ludzkimi osadami, aż ktoś daleko zapalił światło w oblepionym solą domku, rozbłysło okienko, maleńkie jak świeczka wotywna, samotny świetlny punkcik w świeżo zakrzepłej pustce. 

Drugi przykład, który chyba można potraktować jako metaforę Irlandii lat dziewięćdziesiątych, nadchodzącego czasu zmiany, początku oczyszczenia (aluzja do potopu), wydobycia na światło dzienne mrocznej strony tego kraju:
 
(...) zauważył jak uniosła się wielka pokrywa ciężkiej chmury, jakby cały kraj i morze poniżej już się porządnie ugotowało, a niedające za wygraną żyłki słońca spadały z obłoków jak przeciekające strużki wodospadów, jakby światło było materią jakiejś niebiańskiej powodzi (...)
 
Ta bardzo obrazowa narracja w powieści ma charakter strumienia świadomości głównego bohatera z takim charakterystycznym skupieniem na drobiazgach: kolorze sera na grzance, rysie na podłodze, rudziku w ogrodzie. Sposób opowiadania jednocześnie zachowuje w sobie odrobinę z kryminału: w tle toczy się śledztwo prowadzone przez policjantów, a na pierwszym zaś planie mamy historię domysłów, balansujemy bowiem na granicy między jawą a snem, prawdą a szaleństwem. To każe nieustanie zadawać pytanie o to, co się naprawdę wydarzyło, co jest faktem, a co wyobrażeniem. Ten oniryczny charakter powieści tylko podkreśla jej ogromny ciężar emocjonalny wynikający z opisu krzywdy, milczenia wokół niej i jej dojmujących konsekwencji. 
 
Czas starego boga to jedna z tych książek, od których nie sposób się oderwać i których czytanie jednocześnie boli. 
 

wtorek, 25 czerwca 2024

"Te Deum" Charles Reznikoff

Nie śpiewam 
z powodu zwycięstw - 
żadnego nie odniosłem,
ale z powodu wspólnego słońca,
powiewu wiatru, 
hojności wiosny. 
 
Nie dla wygranej,
ale z powodu pracy jednego dnia
wykonanej najlepiej jak mogłem;
żeby usiąść przy wspólnym stole,
nie na podium.
_____
Przekład: Piotr Sommer  
Charles Reznikoff to jeden z nowojorskich twórców wspomnianych przez Vivian Gornick w jej książce Kobieta osobna i miasto.
 

poniedziałek, 24 czerwca 2024

"Kobieta osobna i miasto" Vivian Gornick


Wszyscy jesteśmy na Piątej Alei z tego samego powodu, na tych samych prawach. Przemierzamy ulice światowych stolic od niepamiętnych czasów: aktorzy, urzędnicy, przestępcy, dysydenci, uciekinierzy, nielegalni, geje z Nebraski, polscy intelektualiści, kobiety na krańcu czasu. Połowę tych ludzi pochłonie blichtr lub gangsterstwo - znikną w gmachach przy Wall Street, ukryją się na Queensie - ale druga połowa stanie się ze mną miejskim piechurem; zasilą nieskończony strumień nieskończonego tłumu, który z całą pewnością odciska ślad na czyjejś twórczości.
 

Kobieta osobna i miasto Vivian Gornick to przykład pisarstwa autobiograficznego, w którym migawki z osobistego życia autorki w Nowym Jorku stają się punktem wyjścia do szerszego opisu zjawisk kulturowych i społecznych. 
 
Książka wpisuje się również w tradycję sięgającą jeszcze XIX wieku, kiedy to Francuzi wynaleźli flanera - miejskiego włóczęgę, który w czasie swoich wędrówek zajmował się kontemplowaniem życia miasta. Vivian Gornick zarówno podąża śladami innych twórców, którzy wędrowali po ulicach i dla których relacja z miastem była ważna, jak i sama chodzi namiętnie po Nowym Jorku. Miejska włóczęga jest dla niej doświadczeniem transformującym na wielu poziomach, na przykład w taki sposób: W trakcie tych naszych dalekich spacerów nieraz ukradkiem zmieniał się charakter czasu i przestrzeni, Znikało pojęcie godzin. Ulice były jedną długą wstęgą ciągnącej się hen drogi, po której wędrowaliśmy bez przeszkód. Czas się rozrastał, zaczynał przypominać ten z dzieciństwa, nigdy się niekończący, a nie ten obecny, którego zawsze było za mało (...). W czasie tych wędrówek Vivian Gornick przygląda się uważnie miastu, łapie w locie niezwykłe spotkania, ulotne chwile, spięcia i gesty solidarności międzyludzkiej. Z tych zanotowanych rodzajowych scenek, anegdot, opowieści wyłania się obraz Nowego Jorku, przy czym nie tyle się go widzi oczami wyobraźni, ale bardziej słyszy się splatające, nawarstwiające się głosy jego mieszkańców. Wrażenie słyszenia miasta jeszcze pogłębia kontrastujący z nim opis ciszy na ulicach któregoś poranka zaraz po ataku na World Center w 2001 roku.

Impresje z życia miasta łączą się płynnie z wątkami autobiograficznymi. Włóczęga ulicami ma bowiem często dla autorki terapeutyczny charakter - nic tak nie koiło bólu i złości w sercu jak spacer przez miasto. Jest to bowiem bardzo osobista książka, pełna zawartych w migawkach opisów relacji przyjacielskich, miłosnych i rodzinnych. Sporo jest tu o awansie społecznym (autorce udało się wyrwać z robotniczego Bronxu) i o tym, jak pochodzenie ciągle determinuje pewne zachowania w dalszym życiu. Vivian Gornick uważnie przygląda się związkom międzyludzkim, istniejącej w nich przemocy, zmianom jakie w nich powoduje czas, sprzecznościom tkwiącym w relacjach - temu nieustannemu napięciu między potrzebą bliskości a niezależności. Są to subtelne i przenikliwe spostrzeżenia dotykające też trudnych stanów emocjonalnych -  jakże powszechnej frustracji, niespełnienia, poczucia braku zrozumienia, istniejącego w ludziach pędu do destrukcji. Przy lekturze ma się wrażenie trafiającego w sedno rejestrowania takiego wewnętrznego rozedrgania jakoś współgrającego z rytmem życia Nowego Jorku.
 
Nigdy nie czułam się mniej samotna niż w trakcie samotnego spaceru zatłoczoną ulicą - pisze w którymś momencie Vivian Gornick. Samotność jest jednym z tematów książki. Autorka przygląda się jej wyjątkowo uważnie. Pokazuje swoiste przewartościowanie samotności w wielkim mieście. Samo miasto, zanurzenie się w tłumie, nie wywołuje stanu alienacji, przeciwnie, koi poczucie osamotnienia. Bardzo trafne są uwagi o współczesnej kulturze, która jak żadna inna w historii pozwala na wybór, w tym wybór samotnego życia i płynących stąd korzyści, bo choć samotność przysparza nam cierpień, wcale nie mamy ochoty z niej rezygnować. Vivian Gornick szczególnie interesują kobiety osobne, do których sama się zalicza, które raczej wybierają niezależność niż bycie w związku. Silnie bowiem rezonuje w nich feministyczne hasło, kiedyś wykrzykiwane na nowojorskich ulicach: Miłość bez równości? To ja podziękuję! Pisarka wyrusza więc tropem innych kobiet osobnych, zarówno rzeczywistych jak i tych pokazanych tylko na kartach różnych utworów literackich. Odmalowuje kilka portretów swoich poprzedniczek, autorek mocno związanych z Nowym Yorkiem, na których twórczości to miasto odcisnęło swój ślad. Trzeba bowiem koniecznie zaznaczyć, że książka w ten swój charakterystyczny zwięzły, lekki sposób jest gęsto napakowana cytatami i odwołaniami do sztuki, zwłaszcza zaś do literatury. Tej erudycji, wnikliwości w poruszaniu tematów, między innymi, feministycznych, a także temu uważnemu przyglądaniu się sobie, towarzyszy często poczucie humoru i dystansu do siebie. 
 
Jest coś bardzo ujmującego w tej eseistycznej autobiografii, będącej opowieścią o wędrówce (przez miasto, przez życie) i jednocześnie o poczuciu bardzo silnej więzi z jednym miejscem. Z Nowym Jorkiem i jego mieszkańcami: Co wieczór, gdy przed pójściem spać gaszę światło w moim salonie na piętnastym piętrze, doznaję przyjemnego wstrząsu na widok wznoszących się ku niebu rzędów rozświetlonych okien; otoczona przez nie czuję się tak, jakby obejmowała mnie gromada bezimiennych mieszkańców miasta. To mrowie ludzkich siedzib zawieszonych jak moja w przestrzeni, to ukłon Nowego Jorku w stronę ponadjednostkowej więzi. Ukojenie płynące z tej przyjemności jest nie do opisania.