Mam na imię Lucy to proza prosta i skondensowana zarazem, składająca się z mikro-scen. Elizabeth Strout ma dar czułego i bardzo uważnego spojrzenia na to, jacy jesteśmy. I, mimo że w tych kilku refleksjach o pisaniu zamieszczonych w książce, podkreśla konieczność bezstronność twórcy i przestrzega przed utożsamianiem postaci z autorem, myślę, że interesują ją:
(...) jak znajdujemy sposoby, by czuć się kimś lepszym od innej osoby lub grupy. Tak jest zawsze i wszędzie. Nieważne, jak to nazwiemy, ale uważam, że to najgorsza strona naszej osobowości, ta potrzeba znalezienia kogoś, kogo moglibyśmy poniżyć.
I jeszcze rejestracja okruchów dobra, bo przechodzą niezauważone, niedocenione:
Wielu z nas wielokrotnie uratowała dobroć obcych ludzi, ale po chwili zastanowienia uznajemy, że zdanie to brzmi banalnie, jak hasło na samochodowej naklejce. I właśnie to mnie smuci, fakt, że piękne i prawdziwe stwierdzenie jest używane tak często, że staje się powierzchowne, jak hasło z naklejki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarze. Uprzejmie proszę o kilka słów opisu, jeśli ktoś zamieszcza link.