piątek, 24 lipca 2015

"Morze", John Banville



Okładka książki Morze

Przeszłość bije we mnie niczym drugie serce.

Morze Johna Banville'a, irlandzkiego pisarza, porusza temat utraty i żałoby. Po śmierci żony Max Morden wyjeżdża nad morze, do miejscowości, gdzie spędzał wakacje. Jest to jednocześnie powrót pamięcią do pewnego mitycznego lata, które odcisnęło się na jego życiu. Do dawnych wydarzeń związanych z poznaną w tym czasie rodziną Grace'ów, które położyły kres jego dzieciństwu. 

Morze jest opowieścią o pamięci. Pamięci, która jest z jednej strony obronnym murem, za który można się schronić starając się drobiazgowo przypomnieć sobie chwile z przeszłości, wygląd osób i miejsc. Z drugiej strony jest żywiołem, z którego wyłaniają się przynoszące ból myśli o żonie. Minęło dopiero dwanaście miesięcy od momentu, gdy padła śmiertelna diagnoza. Nie da się uciec od wspomnień wspólnego czekania na jej śmierć, ostatnich dni jej choroby. Rozpacz nakazuje bohaterowi szarpiącemu się z kłębowiskiem uczuć, potocznie nazywanym żałobą, przywołanie pierwszego, przeżytego w dzieciństwie, bolesnego zetknięcia się ze stratą. (Jestem jak człowiek, którego straszliwie boli ząb i który pomimo bólu czerpie mściwą przyjemność z wkładania czubka języka raz po raz głęboko w pulsujący ubytek.)

Jest to proza bardzo plastyczna, rzeczywistość oglądamy oczami Maxa, którym jest historykiem sztuki. Malarsko zbierająca okruchy przeszłość. W swojej drobiazgowości w opisach monotonna jak szum morza. Bardzo powolna i wymagająca cierpliwości. Stanowi wnikliwe studium żałoby i dla tych akapitów wyrażających rozpacz i samotność warto ją przeczytać.  
____________
Wpis powstał w ramach wyzwania Pod hasłem (edycja lipcowa: Po trzykroć)

wtorek, 21 lipca 2015

"Życie i czasy Michaela K.", J. M. Coetzee



Jest jak kamień, jak kamyk, który leżał sobie spokojnie, nikomu nie wadząc, od zarania czasu, a teraz ktoś go nagle podniósł i przerzuca niedbale z ręki do ręki. Mały twardy kamień, ledwo świadom swojego otoczenia, zatopiony w samym sobie i we własnym życiu wewnętrznym. Przelatuje przez te zakłady, obozy, szpitale i Bóg wie co jeszcze niczym kamień. Przez kiszki wojny. Nie rodząca i nie narodzona istota. 

Tekst powyżej to jedna z wielu charakterystyk tytułowego bohatera  Życia i czasów Michaela K. Coetzeego. Akcja utworu toczy się w targanej wojną domową Republice Południowej Afryki. Michaela K. poznajemy, gdy wraz z chorą matką próbuje opuścić Kapsztad, by osiąść w jej rodzinnych stronach. Nie jest to łatwe, bo Michael wydaje się bezbronny wobec świata. Ma zajęczą wargę, jest prawie niemową, traktowany przez innych, jako głupek, bez pieniędzy, dokumentów, środków transportu, z uporem pcha sklecony wózek z matką. Po jej śmierci osiada na pozostałościach farmy próbując uprawiać ziemię. Zawracany z drogi, łapany, osadzany w areszcie, obozie pracy przymusowej, szpitalu uparcie ucieka i powraca na kawałek ziemi, który uznał za swój. Na pytanie, dlaczego tak się upiera przy tym zajęciu pada odpowiedź:
 ponieważ dostatecznie wielu ludzi poszło na wojnę mówiąc, że na ogródki przyjdzie czas wtedy, kiedy wojna się skończy; a tymczasem ktoś musi pozostać w tyle i nie dać umrzeć ogródkom, a przynajmniej samej idei ogródka. Bo kiedy raz się zerwie tę nić, ziemia stwardnieje i zapomni o swoich dzieciach. Oto dlaczego.

Spokojne uprawianie roślin jest jednak niemożliwe w kraju, który z powodu wojny stał się obozem pogrodzonym drutami. Aby przeżyć w takich czasach człowiek musi być gotów żyć jak zwierzę.(...) Musi żyć tak, by jego życie nie zostawiało śladów. W obronie przed wojną i zniewoleniem, jakie ona niesie, wyborem Michaela K. jest ekstremalny powrót do natury. Trudno określić, czy to jest to jednoosobowa próba, oczywiście niemożliwa, powrotu do czasu sprzed historii, do pradawnego raju, czy zachodzi proces stawania się kimś pierwotnym, czy też wręcz kafkowska zamiana w zwierzę. A może poprzez zbliżenie się do ziemi chodzi o stanie się niedostrzegalnym, kimś dobrze ukrytym, kimś, kogo nie można odnaleźć, kimś, kto nie pozostawia śladów:
 Uważał się nie za coś ciężkiego, co pozostawia za sobą ślady, lecz najwyżej za pyłek na powierzchni ziemi nazbyt głęboko uśpionej, by zauważyć draśnięcie mrówczej nogi, zgrzyt szczęk motyla, wirowanie kurzu.

Wolność, którą wybiera główny bohater, ociera się prawie o wyzbycie się tego, co ludzkie. Michael odmawia wszystkiego, nie potrzebuje kontaktu z ludźmi, słów, jego ciało odrzuca jedzenie. Jego sprzeciw wobec wojny jest radykalny i jednocześnie szczególny. Bo bunt nie oznacza świadomego nieposłuszeństwa, ale fizyczną wręcz niezdolność do podporządkowania się.
 Z upływem czasu zacząłem pomału dostrzegać oryginalność twojego oporu. Ani nie byłeś bohaterem, ani go nie udawałeś, nawet bohatera głodówki. W gruncie rzeczy wcale się nie opierałeś. Kiedy kazaliśmy ci skoczyć, skoczyłeś. Gdy kazaliśmy ci skoczyć drugi raz, skoczyłeś znowu. Ale kiedy kazaliśmy ci skoczyć po raz trzeci, nie posłuchałeś, tylko padłeś jak długi; wówczas zobaczyliśmy wszyscy, zobaczyli nawet ci najbardziej zatwardziali z nas, że zawiodłeś, bo wyczerpałeś wszystkie zasoby posłuszeństwa. 

To słowa drugiego bohatera powieści - lekarza ze szpitala w obozie zamkniętym, którego Michael fascynuje. Po ucieczce swojego pacjenta pozostaje mu zrozumienie kim był i poczucie, że tak dłużej już nie może żyć, ale że jednocześnie ucieczka jest niemożliwa. Próbę dogonienia uciekającego Michaela można przeżyć tylko w wyobraźni. I nawet wtedy jest to wysiłek daremny, bo tylko Michael zna drogę do świętego i kuszącego ogrodu, który rozkwita w sercu pustyni i rodzi strawę życia. My wszyscy wypadliśmy poza krawędź do kotła historii (...).
Okładka książki Życie i czasy Michaela K.

_______________
Wpis powstał w ramach wyzwania: Pod hasłem (edycja lipcowa: Po trzykroć)

czwartek, 16 lipca 2015

"Wiatr - jak znużony Gość - zastukał..." Emily Dickinson

436
Wiatr - jak znużony Gość - zastukał -
Więc śmiało - jak Gospodarz -
Rzuciłam "Proszę wejść" - i tak
Znalazł się w moich Progach

Śpieszny, stóp pozbawiony Przybysz -
Prośba, by usiadł - choć grzeczna -
Byłaby czymś jak podsuwanie
Sofy pod bezmiar Powietrza -

Rąk nie wiązała mu żadna
Kość - w jego Mowie brzmiał śpiewnie
Brzęk chmar Kolibrów, co zawisły
Przy jakimś wyniosłym Krzewie -

Miał w sobie coś z Wezbranej Fali -
Palcami trącał w biegu
Wszystko - i wydobywał Szklaną
Muzykę ze wszystkiego -

Pobył przez chwilę - wciąż w przelocie -
A potem znów nieśmiało
Zastukał - jakby czymś spłoszony -
I zostawił mnie samą -

 _________
Tłumaczenie: Stanisław Barańczak


wtorek, 14 lipca 2015

"Kogo śmierć nie sięgnie", Hilary Mantel

Tematem książki Hilary Mantel Kogo śmierć nie sięgnie jest Rewolucja Francuska. Głównymi bohaterami powieści są jej czołowi przywódcy. Cichy, układny, skrupulatny, wierzący bezgranicznie w wyznawane przez siebie idee prawnik z prowincji, który jeszcze, jako sędzia prowincjonalnego sądu przed wybuchem rewolucji swój pierwszy wyrok śmierci przypłacił załamaniem nerwowym, sławny ze swoich przemówień przeciw karze śmierci Maximilien Robespierre. Obdarzony charyzmą i zdolnościami przywódczymi Georges Danton, którego głównym celem jest w życiu jest dojście do pozycji i bogactwa. Dla którego rewolucja to: Nachap się, ile zdołasz, i daj nogę, pókiś cały. I przyjaciel obydwóch wyżej wymienionych, człowiek, który osobiście wezwał tłum do szturmu na Bastylie, świetnie władający piórem Camille Desmoulins. Czarujący awanturnik, który nigdy nie wie, jakim sposobem władował się w kłopoty.

Otrzymujemy obrazowo i szczegółowo przedstawione ich życie publiczne i osobiste, także przed wybuchem Rewolucji. Są oni przybyłymi do Paryża prawnikami z prowincji. Wybitnie zdolnymi, ale typowymi przedstawicielami  mieszczaństwa, przed którymi zamknięty jest awans społeczny. Jak to stwierdza jedna z postaci: (...) my jesteśmy nastawieni wojowniczo do istniejącego porządku wyłącznie z powodu osobistych porażek, które uniemożliwiają nam wspinanie się po jego obskurnej drabinie. Nic nie wskazuje, że to oni właśnie zostaną w przeciągu niedługiego czasu wyniesieni na szczyty władzy.

 Świetnie oddana jest w książce atmosfera przed wybuchem Rewolucji. Ten ciągnący się latami, znaczonymi nieurodzajem i odwoływaniem kolejnych ministrów finansów kryzys. Uczucie, że napięta sytuacja grozi katastrofą. Nic się jednak nie dzieje a wokół rozkład państwa i głód. Idee, które jeszcze dwadzieścia lat temu wydawały się wywrotowe, obecnie są tematem powszechnych rozmów wśród klasy rządzącej, a jednak ludzie nadal mrą na ulicach każdej zimy, nadal nie mają co jeść. To poczucie nieuchronności wybuchu Rewolucji, zabijania czasu w oczekiwaniu by nadszedł czas zabijania.

Kończąc opisywać młodość swoich bohaterów Hilary Mantel zamieszcza takie zdanie: Aktorzy zaczęli malować twarze przed przedstawieniem. Posłużenie się określeniem z dziedziny teatru jest bardzo trafne do oddania charakteru tej książki. Pokazuje ona kulisy organizowania Rewolucji, te wszystkie spotkania, rozmowy, ustalenia, całe to gadanie, jakie się przy tej okazji odbyło, taką rewolucję robioną dzień po dniu. Jest to opis przechodzący od jednego epizodu do drugiego, bardzo subiektywny, oddający chaotyczność świata oglądanego z samego centrum wydarzeń. Narracja odarta jest z wszelkiej pomnikowości. Uchwalaniu, na przykład: Deklaracji praw człowieka i obywatela poświęcony jest krótki, marginalny wręcz ironiczny fragment. Rewolucja widziana z bliska pozbawia złudzeń, i to już rok po zburzeniu Bastylii:
-(...) Romantyzm nas wszystkich ucierpiał. Oto nastała rewolucja, sądziliśmy, że słowo Rousseau stało się ciałem...
- A to tylko, monsieur Robespierre z wadą wzroku i prowincjonalnym akcentem.

Rewolucja żąda też własnej krwawej ceny. Łatwo być na początku wydarzeń rewolucyjnych orędownikiem radykalnego pozbycia się zwolenników ancien regime, zwłaszcza na papierze, jak trafnie scharakteryzowany Camille Desmoulins:
 -Skąd się tacy biorą? Przecież to prawiczki. Nigdy nie byli na wojnie. Nigdy nie byli na polowaniu. Nigdy nie zabili zwierzęcia, o człowieku nie wspominając. Ale są takimi entuzjastami morderstwa. 
- Dopóki nie muszą go popełnić własnymi rękoma.
 Po wybuchach krwawych samosądów w 1792 zabijanie trzeba było nadzorować ze względów paradoksalnie humanitarnych, na zasadzie: albo my przejmiemy kontrolę, albo wszystko przebiegnie bez żadnego nadzoru. Zwieńczeniem tego festiwalu przemocy jest powołanie Trybunału Rewolucyjnego, rozdającego wyroki na prawo i lewo. I wtedy już, po upływie krótkiego czasu  śmierć sięga po naszych bohaterów.

wtorek, 7 lipca 2015

Tortilla Flat, John Steinbeck


Okładka książki Tortilla Flat

Załóżmy, że przyszłoby nam na myśl oceniać człowieka, który za piętnaście dolarów wynajął dom od swojego przyjaciela i teraz skutecznie go unika. Aż pewnego dnia ruszyło go sumienie, wydobył z zakamarków dwa dolary i postanowił uregulować czynsz.Tylko, że po drodze znajdowało się przyjemne miejsce, gdzie można było kupić wino. Oczywistym było, że najlepiej galonem wina zapłacić dług należny przyjacielowi, bo ten na pewno od gotówki woli towarzystwo i trunek. Tu niestety nasz bohater spotykał innego kumpla i galon robi się zbyt ciężki by zanieść go do celu. Co powinniśmy sądzić o takim postępowaniu? Tortilla Flat powiada o takiej sytuacji:

Jeśli główna droga życia ma dwie odnogi szlachetności, a tylko jedną można pójść, to któż ma być sędzią, która jest lepsza?

Liczne podobne nauki moralne można znaleźć na kartach tej książki opowiadającej o miejscu zwanym Tortilla Flat, poniżej którego rozciągała się kalifornijska miejscowość Monterey z piękną błękitną zatoką a powyżej sosnowy las. Dzielnicę tę zamieszkiwała grupka przyjaciół skupionych wokół Danny'ego. Spędzali oni dnie na zdobywaniu i piciu wina, podrywaniu rozmaitych dam oraz podążaniu drogą szlachetności i czynienia dobra wszystkim potrzebującym, głównie za pomocą małych kantów i nieustannych drobnych kradzieży. Przyjaciele ci tworzyli wspólnotę, która opierała się na wzajemnym zaufaniu, którego naruszenie było wybijane z głów ciężkimi narzędziami typu kije, trzonki od siekier itp. i dla której członkowie czasami zdobywali się na heroiczny czyn w postaci przepracowania połowy dniówki.

Nad tą łotrzykowską opowieścią unosi się po trosze duch świętego z Asyżu, bo jej struktura nawiązuje do "Kwiatków świętego Franciszka". Godne uczczenie świętego staje się w pewnym momencie główną misją bohaterów, jeden z nich przemawia do ptaków, a tym o najbardziej niewinnych sercach sam Franciszek (ściślej jego cień) ukazuje się w świętym widzeniu. Gdzieś tam głęboko pod lekką i pełną ciepłego humoru powierzchnią czai się tragizm ludzkiego losu, smutek przemijania, a jednym lekarstwem na tę odrobinę melancholii jest pamięć. Należy więc przeczytać książkę, by pamięć o Dannym i jego kumplach nie zaginęła, by żadni zgnuśniali historycy

nie mogli powiedzieć, jak mówią o królu Arturze bądź o Rolandzie, bądź o Robin Hoodzie: „Nie istniał żaden Danny ani jego przyjaciele, ani jego dom. Danny to po prostu bóstwo, a jego przyjaciele to prymitywne symbole wiatru, nieba i słońca."
______________
Wpis powstał w ramach wyzwania Pod hasłem (edycja lipcowa: Po trzykroć)