Książka opowiada o perypetiach grupki przyjaciół (nie licząc psa:): Lil, Folavril, Lazuli i Wolfa. Egzystencjalne rozterki tego ostatniego prowadzą go do budowy maszynerii wymazującej pamięć. Ale żeby usunąć wspomnienia, trzeba je najpierw dokładnie przywołać. Cztery podróże maszyną są czymś w rodzaju analizy różnych obszarów jego życia (dzieciństwa, religii, edukacji, relacji damsko-męskich) podjętych z założeniem pewnej daremności działań, bo nie ma czystych, nieskażonych teraźniejszością wspomnień. Nie ma wspomnień, to po prostu inne życie przeżywane ponownie w innej osobowości, która po części wynika z samych wspomnień. Przed bohaterem rozwija się więc dźwiękowa czterowymiarowa mapa jego fikcyjnej przeszłości. Jednak prawdziwa, czy nie przeszłość ciąży Wolfowi w jego pragnieniu osiągnięcia wolności i doskonałości. Pozbywa się jej znajdując przy okazji odpowiedź na pytania. Kto jest kompletny, wolny od wszelkich niepokojów? Kto nie ma pamięci? A nawet, kto jest bardziej tolerancyjny i dostosowany do swojej funkcji? Niezła rzecz, nieboszczyk.
Obrazek jest tapetą
ale łatwo wyobrazić sobie, że gdzieś tam wśród czerwonej trawy kryje się
Łapiti.
|
Bardzo łatwo jest zanurzyć się w świat tej powieści. Napisana jest w tonie czułego nieokreślonego smutku przełamywanego satyrą i czarnym humorem (najbardziej dającym o sobie znać w scenie oficjalnego otwarcia maszyny, rozmowy o Bogu i końcowego epizodu ze strażnikiem). Czytanie jej odczuwa się jak oglądanie surrealistycznej, mieniącej się wszystkimi kolorami animacji. Wszystko jest w niej silnie odkształcone a jednak mimo swojej nielogiczności, baśniowości wydaje się całkiem realne. I te cudowne zdania, tak skonstruowane, że silnie działają na wyobraźnie (wybór dość przypadkowy):
Ulica pękała z nudów w długie i oryginalne szczeliny, szukając urozmaicenia.
Krawężnik pokryty cytrynowym futrem był z elastycznej pianki, wrażliwej na uczucia, a strumienie czerwonej pary płynęły wzdłuż domów,, wypełniając rury z grubego czerwonego szkła, dzięki którym łatwo było obserwować działanie łazienek.
Rozległo się głośne warczenie bębnów, na skutek czego flecista oszalał i wystrzelił w powietrze jak rakieta, trzymając się oburącz za uszy; wszystkie oczy śledziły jego trajektorię, a kiedy spadł głową w dół, wydając odgłos ślimaka popełniającego samobójstwo, każdy wtulił szyję w ramiona.
Niskie niebo lśniło bezgłośnie. Wchodząc na krzesło można go było jeszcze dotknąć palcem, ale wystarczyłby jeden podmuch, jeden poryw wiatru, aby się cofnęło i uniosło w nieskończoność.
Miasto się do nich zbliżało. Małe domki w pączkach, pół domki, prawie dorosłe, z oknami jeszcze na wpół w ziemi i inne, których pędy wyrosły we wszystkich kolorach i różnych zapachach.
Przekonałaś mnie. Na pewno się skuszę. Już sam obraz, który wstawiłaś miał w sobie coś przekonującego.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/