Inferno Dana Browna jest reklamowane, jako fenomenalny apokaliptyczny thriller. Taką książkę powinno się pochłaniać jednym tchem. Niestety czyta się, jak nudnawy przewodnik po Florencji (i innych miastach, których nazw nie zdradzę, by nie psuć zagadek). Bo sposób poddawania koniecznej dla czytelnika wiedzy daleki jest od lekkości i działa według schematu: przerwa w akcji i wykład o symbolice, sztuce czy architekturze. Trudno też kibicować bohaterom. Są na to zbyt płascy. Robert Langdon błyskotliwie i błyskawicznie rozwiązuje interesujące, to muszę przyznać, łamigłówki i do tego ogranicza się jego charakter. Może razem z utratą pamięci i słynnego zegarka z Myszką Miki stracił też osobowość.
Amnezja głównego bohatera ułatwia też autorowi kilka efektownych zwrotów akcji. Dostarcza to emocji natychmiast psutych przez łopatologiczne wykłady o kryzysie związanym z przeludnieniem, jaki czeka ludzkość. Irytujące jest także to, że Dan Brown pozwala sobie na naciąganie dzieła Dantego do własnych potrzeb, w czym nie byłoby nic złego, gdyby nie kwiatki, takie jak:
Żaden człowiek nie będzie, bowiem dumniejszy o tego, który wierzy, że jest odporny na wszystkie zagrożenia świata. Dante hołdował temu poglądowi, czyniąc z dumy najcięższy z siedmiu grzechów śmiertelnych i skazując ludzi nadmiernie dumnych na najniższy z piekielnych kręgów.
I w drugą stronę:
Zdrada jest jednym z siedmiu grzechów śmiertelnych.
Zaletą powieść trzeba przyznać jest jej zakończenie. W tego rodzaju książkach wiadomo z góry, że bohater w typie Roberta Langdona nie może ponieść porażki. Tu finał jest niejednoznaczny i zaskakujący.
Książka przeczytana w ramach wyzwania.
Kojarzy mi się z klubem, który kiedyś istniał w mojej wsi, w której mieszkałam przez 14 lat. Czuję, że lektura wydaje się ciekawa i to na tyle, by się skusić. ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
http://tylkomagiaslowa.blogspot.com/